Każdego dnia docierają do nas tak bardzo wyczekiwane informacje o „luzowaniu” rygorów ogólnoświatowego zamknięcia wywołanego globalną pandemią „chińskiego” koronawirusa oraz otwieraniu się kolejnych państw na zagranicznych turystów. Stąd też, wielu z nas bacznie wsłuchuje się w komunikaty o znoszonych, kolejnych, obowiązkowych kwarantannach i z rosnącą nadzieją, choć nieśmiało – mimo, że do normalności wciąż jeszcze daleko – zaczyna przeglądać oferty biur podróży oraz linii lotniczych. Na pewno tegoroczne urlopy będą zdecydowanie inne od tych, do których przez lata się przyzwyczailiśmy – wszędzie bowiem trzeba będzie pamiętać o tzw. „dystansie społecznym”, o środkach bezpieczeństwa, czy obowiązkowej dezynfekcji. Słowem świat podzielił się nam na ten „przed” i ten „po” pandemii. Ale mimo to, a może właśnie z tego powodu – warto poszukać jakichś pozytywów – ot, że np. może będzie mniej turystów; że może nie trzeba będzie w długich kolejkach w upale czekać na wejście do ciekawego miejsca; może łatwiej będzie zrobić tę wymarzoną – jedyną fotografię; może wreszcie będzie można spokojnie spacerować pustymi uliczkami chłonąc prawdziwą atmosferę miejsca, do którego nas szczęśliwy los posłał i poczuć się tam jak „swój”, jak tubylec, a nie „intruz – turysta”.
Dziś, na kolejny wirtualny spacer, chciałabym Wam zabrać w miejsce, do którego – niemal z każdego państwa w Europie – śmiało można się dostać, i to bez większych problemów, w ciągu zaledwie 3 – 4 godzin. A mimo to, nadal jest traktowane trochę „po macoszemu”, jako odległy zakątek – hen na końcu kontynentu, który z powodu swego niby „oddalenia” – przegrywa z oklepanymi hiszpańskimi czy włoskimi destynacjami. To miejsce, którego się „nie zwiedza”, tu bowiem się spaceruje, tu chłonie się klimat, tu – wreszcie – człowiek próbuje się dosłownie nasycić panującą wokoło atmosferą. Wszystko po to, żeby się w nie solidnie „wgryźć”, a potem dosłownie „upajać” i „delektować” – niczym niepowtarzalnym, słodkim i aromatycznym aż do bólu – portugalskim czerwonym winem. Tak, właśnie – portugalskim! Dobrze myślicie! Piszę to nie przez przypadek, bo właśnie o stolicy tego państwa – Lizbonie – będzie dziś mowa. Lizbona to urocze miasto położone – podobnie jak Rzym – na siedmiu wzgórzach, choć pod względem zajmowanej powierzchni o wiele od niego mniejsze; mniejsze nawet od piastowskiego Wrocławia. Ale nie w wielkości tym razem siła, bo choć małe, to ma naprawdę niesamowicie dużo do zaoferowania przybywającym tutaj turystom.
Ale, póki co, my zatrzymajmy się na dłużej w malowniczym Belém – zdaniem wielu podróżników – najpiękniejszej dzielnicy portugalskiej stolicy. Uwierzcie mi – wobec tego miejsca nie można przejść obojętnie. Dzielnica ta, tak naprawdę, nazywa się Santa Maria de Belem – jednak jej nazwa dla wygody skracana jest po prostu do samego „Belém” – czyli portugalskiego… Betlejem!
To właśnie stąd, z Belém, w XVI wieku portugalski żeglarz i podróżnik Vasco da Gama, wraz ze swoją załogą wyruszał w nieznaną podróż, by jako pierwszy człowiek na ziemi dotrzeć drogą morską z Europy, aż do Indii, opływając tym samym całą Afrykę. W tym miejscu również był witany przez tłumy lizbończyków, gdy wracał z tej historycznej wyprawy, która na zawsze już zmieniła dawne i zresztą błędne myślenie o świecie. Dlatego tutaj, w swoistej „Mekce podróżników” winien pojawić się każdy żądny wrażeń i poznania świata, nie tylko miłośnik Wielkich Odkryć Geograficznych.
A jeśli odkryciach mowa, to zaczynamy oczywiście od Pomnika Odkrywców (Padrao dos Descobrimentos). To, bez cienia wątpliwości, jeden z symboli Lizbony, podobnie jak ogromna marmurowa mozaika – „mapa dawnego świata” prezentująca portugalskie kolonie, a znajdująca się tuż obok, niemal u jego stóp. Pomnik wybudowany został z okazji 500-tnej rocznicy śmierci Henryka Żeglarza, i imponuje swą wielkością. Monument ten ma, bagatela, 52 metry wysokości, a symbolizować ma dziób statku, na którym stoją 33 postacie wielkich podróżników i odkrywców, takich i jak, m.in. wspomniany już Vasco da Gama, dalej Ferdynand Magellan, Bartolomeu Dias czy Henryk Żeglarz.
Idąc w upalnym słońcu wzdłuż przecinającego Lizbonę Tagu, w kierunku jego ujścia, mijam pomnik z samolotem Santa Cruz, na którym to dwaj argentyńscy piloci – w 1922 roku – jako pierwsi przelecieli trasę Lizbona – Rio de Janeiro. Tak docieram do Wieży Belem (Torre de Belem). To kolejny symbol Lizbony, kojarzony niemal przez każdego turystę, który nawiedził portugalską stolicę. Wybudowany w stylu manuelińskim w XVI wieku, a więc w okresie Wielkich Odkryć Geograficznych. To 35-metrowa wieża która na przestrzeni dziejów kilka funkcji. Najpierw broniła miasta i Klasztoru Hieronimitów przed atakami nieprzyjaciół, potem była latarnią morską wskazującą żeglarzom drogę, a ostatecznie przez długi czas więzieniem, gdzie w 1933 roku, na dwa miesiące osadzony był m.in. wybitny Polak – gen. Józef Bem.
W podzięce Bogu za historyczny wyczyn Vasco da Gamy, czyli przetarcie morskiego szlaku do Indii – król Manuel I dokonał fundacji i w 1502 roku położył kamień węgielny pod budowany przez blisko 50 lat Klasztor Hieronimitów. Budowla ta, do dziś dnia, uważana architektoniczną perłę unikatowego – bo występującego jedynie tutaj, na terenie Portugalii, stylu manuelińskiego. Sam Klasztor Hieronimitów (Mosteiro dos Jerónimos) jest ogromnym kompleksem, w którym mieszczą się aż dwa muzea, kościół oraz przepiękne krużganki udostępnione do zwiedzania. Gwarantuję, wszystkim wybierającym się w to miejsce, że tak niesamowitej architektury nie zobaczyliście dotąd nigdzie indziej! Historia donosi, że pieniądze na budowę tego klasztoru pochodziły z pięcioprocentowego podatku, jakim zostały obłożone wszystkie importowane przyprawy (oprócz pieprzu, cynamonu i goździków), na dystrybucję których wyłączność posiadała wtedy tylko Portugalia. Dziś budowla ta pełni funkcję „portugalskiego panteonu” oraz swoistego mauzoleum – pochowano w nim, bowiem samego Vasco da Gamę, dalej – narodowego wieszcza Luísa de Camões, a także wybitnego poetę doby modernizmu – Fernando Pessoę.
Warte „odkrycia” są tu nie tylko – będące historycznym zapisem najważniejszych kart w dziejach ludzkości – zabytki architektury. Warto poznać także to, co jedyne i niepowtarzalne, a dla mnie w podróżach równie ważne, co smaczne. Myślę tutaj o zapachu i smaku Portugalii. Wszak na kulturę składa się nie tylko nauka, sztuka i religia, ale również muzyka i kuchnia. W wypadku Portugalia będzie to oczywiście wino, ujmujące swą melancholią i dźwiękami fado, a także słodkie, tradycyjne budyniowo-cynamonowe portugalskie łakocie – Pastel de Belem (poza Lizboną nazywane także Pastéis de Nata).
Co ciekawe, to właśnie tuż obok, w Klasztorze Hieronimitów, powstała ich oryginalna receptura. Zapewne również dlatego bywają one nazywane, po prostu, „przysmakiem z Belem”. Historia głosi, że zakonnicy w XIX wieku sprzedali przepis na ten wyjątkowy łakoć portugalskiemu biznesmenowi z Brazylii – niejakiemu Domingosowi Rafaelowi Alvaresowi, którego to rodzina, do dziś jest w posiadaniu oryginalnej receptury, która podobnie jak i sama nazwa Pastéis de Belém – chroniona jest patentem. W Lizbonie można je kupić dosłownie wszędzie, ale te „jedyne” i „najprawdziwsze z prawdziwych” – jak przekonują zgodnie mieszkańcy portugalskiej stolicy – dostępne są w Unica Fábrica dos Pastéis de Belém, gdzie podobno sprzedaje się ich, aż 6 milionów rocznie. Z tego co wiem, nie są one szczególnie trudne do zrobienia i wychodzą całkiem dobrze nawet w warunkach domowych, ale w szczegółach – o tym – może napisze, kiedyś więcej nasza ŚOK-owska znawczyni kulinariów – moja koleżanka Penelopa.