autor recenzji: Mateusz Kowalski
Lepiej jak jest najlepiej
Solowy debiut po 20. latach działalności na scenie brzmi co najmniej abstrakcyjnie, ale właśnie tym jest album “Wojtek Sokół”. Po blisko trzech latach od pierwszych zapowiedzi otrzymaliśmy wreszcie upragnione wydawnictwo od żywej legendy rodzimego podwórka. Sokół wylądował i to w wielkim stylu.
Powiedzieć o tym krążku, że jest kompletny, to jak nie powiedzieć nic. Doskonale zbalansowany, a przy tym różnorodny i nie zanudzający nawet na chwilę – nie wspominając nawet o szalonym repeat value. Już otwierająca “Hybryda” daje do zrozumienia, że obok produkcji spod szyldu Prosto nie przejdziemy obojętnie. W końcu Sokół ma w sobie zarówno “artystę i margines, ulicę i arystokrację”. Dzięki temu brzemię swoich życiowych doświadczeń przelewa na teksty, które choć momentami są gorzkie do bólu, to ani na chwilę nie silą się na tanią ckliwość i nie uciekają w pretensję – na zmianę jest grubo (“MC Hasselblad”) i ciężko (“Za ręce”).
Chyba smutno piszę
Sokół po raz kolejny udowodnił, że jest topowym tekściarzem w kraju. Opanowane do perfekcji posługiwanie się słowem mogliśmy wysłuchać już w singlu “Koniec Gatunku”. W zaledwie trzech zwrotkach Sokół odmalował przed nami uderzający obraz współczesności z wszechobecnymi mediami społecznościowymi, influencerami i pogonią za czymś nieuchwytnym. Wszystko okraszone kąśliwą ironią i zamknięte w maksymalnie skondensowanej formie, w której nie ma ani jednego zbędnego wtrącenia. Wystarczy jedna linijka pokroju “kolejny radiowóz w basenie”, żeby przed naszymi oczami pojawił się odizolowany od cywilizacji dzikus, który nie ma co ze sobą zrobić.
Oczywiście minimalizm to nie wszystko. Warstwa tekstowa jest dopracowana nie tylko pod względem merytorycznym, ale również warsztatowym. Nie znajdziemy tu chociażby znanych z poprzednich wydawnictw kłujących w uszy rymów częstochowskich, przez które mogliśmy domyślić się zakończenia kolejnych wersów. Ich miejsce zajęły linijki dopięte na ostatni guzik. W większości przypadków Sokół operuje po prostu samym ciężarem gatunkowym, nie siląc się specjalnie na wyszukaną zabawę słowem, ale takie dwuznaczne perełki, jak robienie nosa (“Sprytny Eskimo”s) czy “Mów do mnie MC Hasselblad, a nie Kodak” (“MC Hasselblad”) wywołują uśmiech na twarzy.
Spore wrażenie robi również storytelling, czyli prawdziwy znak rozpoznawczy Sokoła. Od czasów “Każdy ponad każdym”, absolutnego klasyka, minęło już sporo lat, ale Wojtek pod tym względem nie wychodzi z formy. Wręcz przeciwnie – jest coraz lepszy. Doskonałym przykładem, obok wspomnianego “Końca Gatunku”, jest oczywiście “Napad na bankiet” – groteskowa i oderwana od rzeczywistości wizja, w której nasz główny bohater przecina się z młodszymi kolegami z branży: Taco Hemingwayem i Oskarem z PRO8L3Mu, tworząc prawdziwą mieszankę wybuchową.
Zwróć uwagę na muzykę
Płyta nie ma słabych punktów – dotyczy to również warstwy brzmieniowej. Ta jest nie tylko na najwyższym, żeby nie użyć nieco wyświechtanego wyrażenia, światowym poziomie, ale przede wszystkim została doskonale dobrana do klimatu poszczególnych kawałków. Kiedy trzeba, podkłady są minimalistyczne, dając tym samym miejsce do snucia przez Sokoła swoich obserwacji, jak ma to miejsce chociażby w “Lepiej jak jest lepiej” – zapętlone tło i przestrzenna perkusja zredukowana do kompletnego minimum. W innych miejscach bity tylko podkręcają tempo i w połączeniu z wokalem gospodarza stają się jeszcze bardziej agresywne. Przykład? “Nie da na da” ze swoim trapowym sznytem.
Bitom nie można przy tym zarzucić jakiejkolwiek schematyczności. Żaden z nich nie wpisuje się w konkretne podgatunki, nawet jeśli wyraźnie czerpie z nich inspiracje. Nie ma więc mowy o żadnej generyczności – lwia część produkcji sama opowiada poszczególne historie i dodatkowo pomaga pogłębić immersję. Faworyci z krążka to bezsprzecznie “MC Hasselblad”, który mógłby spokojnie sprawdzić się jako ścieżka dźwiękowa do filmu akcji oraz “Napad na bankiet”, w którym już od pierwszych sekund czuć, kto jest odpowiedzialny za produkcję.
Paru lokalnych Travisów
Nie można również zapomnieć o gościach, bo ci wykonali kawał solidnej roboty. Nie licząc kawałka z Taco i Oskarem oraz Hewrą, cała reszta gościnek to na dobrą sprawę refreny. Ale nie byle jakie refreny. Podbity chórkami Mateusz Krautwurst, Igo z duetu Bass Astral x Igo oraz przede wszystkim Marcin Pyszora ze swoim krzyczanym fragmentem ostro powykręcanym skreczem. Wszystko się tu po prostu zgadza i razem tworzy doskonale funkcjonującą całość. Ciekawym odejściem od klasycznie rozumianych featuringów jest oczywiście “zaangażowanie” do projektu Andrzeja Zauchy, ale w czasach tworzenia całych pośmiertnych albumów (XXXTentacion, Lil Peep) nie powinno to nikogo dziwić.
Nieco ryzykowna mogła wydawać się współpraca z Hewrą – wiadomo, kolektyw lubuje się w bardzo konkretnej stylistyce: tripowej, abstrakcyjnej i najzwyczajniej trudnej dla przeciętnego odbiorcy. Jednak Sokół świetnie odnalazł się w klimatach młodszych kolegów, nie kopiując ich stylu, tylko dokładając do numeru swoją nieodpartą charyzmę, pokazując tym samym, że jest artystą uniwersalnym.
To już koniec jest
Wojtek Sokół to pozycja wyjątkowa. Przede wszystkim bardzo wyróżnia się na tle innych rapowych krążków – tutaj nie skipuje się poszczególnych utworów, tylko przesłuchuje od deski do deski. A co najlepsze, potem przesłuchuje się jeszcze raz i jeszcze raz, odkrywając kolejne smaczki. A tych jest sporo. Od drobnostek pokroju użycia ad-libów Travisa Scotta w wersie Taco Hemingwaya, przez zgrabnie użyty follow-up do tegoż, a kończąc na odniesieniach do swojej starszej twórczości (Marek dzwonujący fury z “Nie da na “mógł być tym samym z “Proporcji”, ale może to być nadinterpretacja z mojej strony).
Rozmach z jakim stworzono produkcję sprawia, że za jednym odsłuchem nie da się po prostu wszystkiego pochłonąć. Inną kwestią jest to, że Sokół nie musiał się specjalnie wysilać, żeby stworzyć wokół krążka aurę tajemniczości i skutecznie napędzać zainteresowanie odbiorców. Nie przypominam sobie innego rodzimego wydawnictwa, na które tak porównywalnie czekałem.