Poniższa recenzja została nagrodzona w 7. edycji
Świdnickich Recenzji Muzycznych
autor recenzji: Adrian Holecki
wykonawca i tytuł: Muchy – Szaroróżowe
Muchy Szaroróżowe – po prostu (za) dobra płyta
Muzycy z zespołu Muchy sami o sobie mówią, że nie są pupilami mainstreamu. Z bólem trzeba przyznać im rację, bo powiedzmy sobie szczerze, że pomimo imponującego pod względem jakości dorobku artystycznego, nie należą do zespołów ogólnie rozpoznawalnych. Natomiast „Szaroróżowe” to album, na który szeroko zakrojona polska publiczność chyba nie jest (jeszcze) gotowa. A szkoda. Byle tylko nie wyszła z tego taka refleksja, że muzycy z poznańskiej kapeli są na polski rynek za dobrzy.
Znów to przyjemne bzyczenie
Pamiętam chyba każdą sytuację, a kilka ich było, kiedy puszczałem znajomym „Karma Market” i za każdym razem widziałem, jak oczy wychodzą im z orbit, a towarzyszącym temu dźwiękiem było oddające autentyczny podziw „co to jest?!”. Przyznam szczerze, że po tak pięknej płycie i dobrych kilku latach przerwy byłem pełen obaw co do kolejnego albumu Much, wszak niejednokrotnie wszyscy odczuliśmy rozczarowanie, kiedy po nagraniu zachwycającego materiału artystom trudno było utrzymać poziom. Nie dodał mi otuchy nieco grafomański na pierwszy rzut oka tytuł wydanego pod egidą Kayaxu albumu (choć po przesłuchaniu okazuje się chyba najlepszym możliwym). Jednak już po pierwszym odtworzeniu doszedłem do wniosku, że takie bzyczenie mogłoby budzić mnie co rano.
Największym plusem – nie tylko albumu „Szaroróżowe”, ale też całej twórczości Much – jest to, że ich muzykę dość trudno jest jednoznacznie sklasyfikować i przypiąć do niej łatkę takiego czy innego nurtu muzyki rockowej. Na nowej płycie jest melodyjnie, jest niekiedy tanecznie jak u Foals czy Lady Pank. Muchy wróciły do grania w pierwotnym składzie (Michał Wiraszko, Szymon Waliszewski, Piotr Maciejewski, wsparci przez Stefana Czerwińskiego), któremu niezwykle zgrabnie udało się nawiązać do debiutanckiego „Terroromans”. Tutaj wystarczy wspomnieć o numerach takich, jak „Psy miłości” czy „Nie wiem jak ty”.
Z drugiej strony na płycie wyraźnie słychać melodie zdecydowanie mniej przebojowe, będące dobrymi fundamentami pod nieco goryczkowe teksty. Tutaj moimi faworytami są zdecydowanie tytułowy singiel, która otwiera album, ujmujące niezwykle intrygującą melodią „Na pół” czy zamykający płytę utwór „Nie tak”. Mimo kilku przebojowych numerów, to jednak zdecydowanie te mniej żywiołowe pozycje tworzą klimat tego wydawnictwa.
A tworzą go też – zdawałoby się dzisiaj obowiązkowe – motywy aranżacyjne, które wyraźnie nawiązują do stylistyki lat osiemdziesiątych. Jednak w żaden sposób nie dominują i zamieniają Szaroróżowego w kolejną ejtisową rekonstrukcję. Po prostu dodają płycie lekkości i nieco wpisują ją w obecne trendy (nie, nie jest to przytyk, choć wiem, że rockowi wąsacze tak to odczytają).
Muchy feat. to wciąż Muchy
Kolejną rzeczą, która sprawia, że najnowszy materiał poznańskiej grupy potrafi zachwycić i zaimponować, jest to, że muzyczni goście na „Szaroróżowym” to postaci na polskiej scenie nietuzinkowe, ale mimo tego pokornie oddające Muchom to co musze. Muzyka popularna przyzwyczaiła nas do tego, że featuring to najczęściej oddanie komuś jednej zwrotki albo – w przypadku instrumentalistów – charakterystycznej solówki. Bela Komoszyńska (Sorry Boys), Jan Borysewicz (wiadomo), Katarzyna Nosowska i Paweł Krawczyk (też wiadomo), Monika Borzym (charyzmatyczna wokalistka jazzowa) oraz Zbigniew Krzywański (Republika – tak, ta Republika) w ani jednym utworze nie kradną show, ale swoim niebanalnym warsztatem, charyzmą i wyjątkową dla siebie aurą dopełniają to, co mają nam do zaproponowania Michał Wiraszko i spółka. Tchnąć w czyjąś twórczość cząstkę swojej, a jednocześnie pozwolić jej zachować oryginalny koncept i jedyny w swoim rodzaju charakter – takie proste, a takie piękne.
Kojąca wielkomiejskość
W warstwie lirycznej nazwane są raczej te szare aspekty szaroróżowego życia, o którym opowiada płyta. Czy brakuje różowych? Nie, tylko trzeba je dostrzec, odczytać gdzieś spomiędzy wierszy, dojść do wniosku, że nie ma światła bez ciemności, i że przecież znamy rozwiązania, dzięki którym mogłoby być lepiej, tylko (i aż) trzeba byłoby je zacząć realizować.
Michał Wiraszko (z wyjątkiem utworu „Guliwer”, do którego tekst napisał Szymon Waliszewski) jak zwykle bardzo obrazowo przedstawia rzeczywistość, co znamy w zasadzie już od debiutanckiego albumu „Terroromans” (mój ulubiony wers na „Szaroróżowym”, który świetnie to pokazuje, to „nadchodzi zima, bo już są speszone psy w ubrankach”). Na płycie usłyszymy wątki apokaliptyczne („oby nie był ostatni XXI wiek”), tematy, które uruchomiłyby coachów z YouTube’a („to by było wszystko prostsze, gdybyś ufał sobie sam”), jak najbardziej uzasadnione wersy mizantropijne („bo nie wiem, w którą stroną patrzy dzisiaj Bóg, na pewno nie uśmiecha się”), obowiązkowa nostalgia („nie powtórzą się, nie powtórzą się te noce”), no i sporo o miłości, zarówno z nadzieją, rozczarowaniem czy swoistym rachunkiem sumienia.
W tym miejscu trzeba jeszcze dodać, że zespół dokonał nagrań w roku 2019, ale z powodów wiadomych, które osłabiły koniunkturę niemal na wszystko, premierą przesuwano, przesuwano, aż wreszcie album ujrzał światło w środku lata 2021 roku. Nie pisałbym o tym, gdyby nie fakt, że zawarte na płycie smutne refleksje na temat świata, który budujemy, zdają się z każdym rokiem emanować coraz większą mocą, co powinno działać na korzyć płyty. Powtarzam – powinno.
Choć na wierzchu lirycznej strony płyty mamy raczej szare sprawy, to te różowe, które przebijają się z głębszych warstw wersów, sprawiają, że najnowszy album Much w jakiś sposób kojarzy się z letnim popołudniem, spędzanym w beach barze nad rzeką płynącą przez duże miasto. To taka wielkomiejskość, która raczej powinna męczyć i drażnić, ale w tym przypadku wyraźnie koi.
Oni tu jednak nie pasują
Czasami odnoszę wrażenie, że żeby zespół rockowy został w Polsce doceniony przez nieco szersze grono słuchaczy, musi albo w każdym swoim dźwięku emanować pinkfloydowskim patosem, albo grać cringe’ową atrapę rock and rolla a la Guns’n Roses, albo standardowo trzymać się zapożyczonej z Seattle i niezmieniającej się od trzech dekad rodzimej wersji grunge’u. Muchy nie spełniają żadnego z tych warunków i być może dlatego trudno znaleźć ich na plakatach promujących juwenalia czy letnie rockowe festyny, organizowane przez tzw. legendy lokalnej sceny muzycznej, czyli podstarzałych tatuśków w motocyklowych kurtkach i z siwiejącymi końskimi ogonami na głowach.
Życzyłbym sobie, żeby bywalcy juwenaliów i muzycznych festynów typu Wrocławska 3-majówka każdego roku (załóżmy hipotetycznie, że pandemii nie ma) czekali na Muchy tak samo, jak czekają na Kult i Luxtorpedę. Po prostu w przypadku muzyków z poznańskiej grupy nie da się nie doceniać kapitalnej roboty, jaką wykonują. Chociaż patrząc na polską publikę i na to, że „Karma Market” można dość często kupić w Empiku za 12 złotych, bo najwyraźniej się nie sprzedała, chyba jednak się da.