BLACK RIVER – HUMANOID

autorka recenzji: Monika Barańska

Flambirowanie dźwiękiem

Wyobraź sobie, że pieczesz ciasto, gotujesz jakąś potrawę, robisz drinka. Zanim się za to zabierzesz dobierasz poszczególne składniki. Selekcjonujesz, wybierasz najlepsze marki produktów, odmierzasz proporcje. Bardzo często jest tak, że niektóre z nich będąc osobno, niekoniecznie spełniają Twoje kryteria smakowe, ale gdy je połączysz i odpowiednio przyprawisz, powstaje coś pysznego. Nie inaczej jest z tworzeniem muzyki. Bo gdy zobaczysz przepis, w którym widzisz: różne gatunki metalu – nu, doom, thrash, heavy, death, black, gothic, trochę rocka, alternatywy, punka, jazzu, a nawet popu, muzyki klubowej i elektronicznej, pomyślisz: tego nie lubię, to do mnie nie trafia, tamto jest za mocne, za ostre, a za tym nie przepadam. Ale gdy otworzysz się na smaki, połączysz, odmierzysz i odpowiednio doprawisz wyjdzie Ci coś co może posmakować. Przed Tobą danie pt. „Humanoid” zespołu Black River. Spróbujesz?

Black River to grupa, której komponentami są przedstawiciele wymienionych powyżej gatunków muzycznych: gitarzysta i założyciel: Piotr „Kay” Wtulich (Kayzen, Kashtany), Maciej Taff (Geisha Goner, Rootwater, Kashtany), Dariusz „Daray” Brzozowski (Dimmu Borgir, Vesania, Vader, Hunter), Tomasz „Orion” Wróblewski (Vesania, Behemoth) i Artur „Art” Kempa (Wrinkled Fred, Hołdys Kosmos, Soulburners, Stachursky). Każdego z nich łączy wspólny mianownik w postaci zespołu Neolithic, na bazie którego powstał zespół Black River, mający w swoim dorobku trzy płyty, z których ostatnia o tytule „Trash” jest odrzutem sesji nagraniowych.

Album Humanoid został wydany w kwietniu 2019 roku – po blisko 10 latach nieobecności spowodowanej chorobą wokalisty. Tak długi przestój zarówno w kuchni, jak i na scenie niesie za sobą ryzyko zapomnienia i zmiany gustów smakowych dotychczasowych wielbicieli, co potwierdza Piotr Wtulich: „Po takiej przerwie nie miałem wielkich oczekiwań. Raczej spodziewałem się totalnego braku zrozumienia. Czasy się zmieniają, zmienia się pokolenie odbiorców. Nie da się przewidzieć czy i jaki odzew będzie na płytę”. Całe szczęście Panowie podjęli wyzwanie. Ostatni rok nie był zbyt obfity jeśli chodzi o nowe albumy z gatunku stoner rock/metal – bo tak uogólniając można określić w jakim obszarze porusza się Black River. Szwedzki Mustasch wydał „Killing It for Life”, a z naszego rodzimego podwórka Leash Eye – „Blues, Browl&Beverages”, tym bardziej cieszy pojawienie się „Humanoid”. Krążek został zarejestrowany w trzech miejscach: Heinrich House Studio, Sound Division Studio, Alien FX Studio, a zmiksowany w Studio Kamienica, za co odpowiada Szymon Sieńko, mający na swoim koncie współpracę z gwiazdami polskiej muzyki rozrywkowej i rockowej (Lipali, Łzy, Kowalska, Ira, Sweet Noise i wielu innych).

Album otwiera powodujący tupanie nóżki utwór „Flying High” z riffem przypominającym nieco „Hell Bells” hardrockowców z AC/DC. Nośny refren to modelowy przykład muzyki, przy której nie ustoisz w miejscu, masz ochotę skakać, a może i nawet latać. Potwierdza to energetyczny teledysk nagrany podczas koncertu w warszawskim klubie Proxima. Przy kolejnym kawałku Black River nie da odejść Ci od stołu. Przed Tobą melodyjne, nieco industrialowe „Revolution”, którego początek może skojarzyć się z partiami gitarowymi wykorzystanymi w utworze „Right Here In My Arms” zespołu HIM. A i słyszalny instrument klawiszowy z powodzeniem mógłby znaleźć się w utworze fińskich przedstawicieli gothic rocka, czy też love metalu (jak kto woli), którym przewodził Ville Valo. Teraz robi się poważnie, trochę złowrogo, bo słychać ciężki, przyprawiający o dreszcze riff gitarowy połączony z mrocznym basem Tomasza Wróblewskiego i tekstem będącym rozważaniem na temat życia, śmierci, samotności i rozczarowania. Tak właśnie smakuje utwór tytułowy.

„H.T Angel”, to kompozycja przy, której spalisz trochę kalorii. W intro nie tylko słychać dziecięce dokazywanie (syn Piotra Wtulicha, Borys), ale przede wszystkim synkopowany rytm rodem z ragtime – co tylko dowodzi, że  Dariusz Brzozowski to bardzo zdolny perkusista i z niejednego muzycznego pieca chleb jadł. Po nieco tanecznych rytmach przyszedł czas na odpoczynek przy mocnym słońcu Dzikiego Zachodu. Bowiem partia gitarowa zagrana techniką slide, w piątej pozycji muzycznego menu pt. „Q”, nasuwa właśnie takie wyobrażenie. Do tego dochodzi relaksujące gwizdanie i jakby indiańskie podśpiewywanie Taffa. Zamykasz oczy, nalewasz coś zimnego do picia i jesteś przed westernowym saloonem. Ale na krótko bo przychodzi czas na popis gitarowy Artura Kempy. Potem już nie usiedzisz spokojnie bo gdy usłyszysz refren wsiadasz na swojego wierzchowca i pędzisz przed siebie. To utwór należący do tych, przy których Twoje konie mechaniczne naprawdę się zmęczą. Szczególnie jeśli w odtwarzaczu zostanie płyta „Humanoid” bo kolejny punkowy buntownik z operową wstawką wokalną, czyli „The Rebel”, to energetyczne turbo doładowanie. Ciekawostką jest, że pomysł na ten utwór zrodził się w głowie Piotra jeszcze w latach 90-tych a następną interesującą informacją jest to, że do nagrania „chórków” zespół zaprosił swoich fanów. „Abyss” – pierwszy okraszony teledyskiem, a siódmy na krążku to utwór w szybkim tempie z zapamiętywalnym refrenem, w którym wokalnie Taff dowodzi, że zdrowotnie jest już wszystko dobrze. Jedyne co niektórym może przeszkadzać, to że dźwięk jest dość wyrównany, na jednym poziomie ze śpiewem, który jest jakby schowany za ścianą instrumentów i dopiero na końcu Maciej swoim krzykiem przedziera się przez nie. Być może to celowy efekt, ponieważ zespół siadając do pracy nad albumem wiedział jak potrawa ma finalnie smakować: „Mieliśmy konkretną wizję. Dotyczy to brzmienia poszczególnych instrumentów i ogólnie całości. Nagrywając mamy otwarte głowy i słuchamy rad, z którymi czasem się zgadzamy, ale też stawiamy na swoim. Wszystko dlatego, że na końcu to my się pod tym podpisujemy” – tłumaczy Piotr. „To zespół ma się z tym dobrze czuć. Nie wyobrażam sobie producenta z zewnątrz który mówi nam co i jak powinniśmy robić. Może to by było dobre dla słuchacza. Tego nie wiem i nie korci mnie aby to sprawdzać – kontynuuje. „Wszystkim nie dogodzisz i nie mamy zamiaru tego robić. To jest jak z robieniem zdjęcia. Polega to na zapisie pewnej chwili i tak już zostanie. Tę płytę usłyszeliśmy właśnie taką i zdanie innych niewiele by zmieniło. Uważamy, że jest dopracowana pod każdym względem i tak ją słyszeliśmy w tamtym momencie. Osobiście jestem z niej bardzo zadowolony. Zarówno muzycznie, realizacyjnie jak i graficznie, skończywszy na pięknym wydaniu opatrzonym grafikami i fotami Mariusza Filipowicza” – dodaje.

Kolejny utwór w wolnym tłumaczeniu oznacza „świat w czerni” („World In Black”), więc nie można spodziewać się czegoś wesołego. Usłyszysz tu doom’owe, wolne tempo przyprawione gotykiem i  podlane grunge’owym sosem. To tak jakbyś miał Type o Negative i Alice in Chains na jednym talerzu. Po mrocznym wyciszeniu czas na potwora! Ale spokojnie, niestrawność Ci nie grozi, co nie do końca jak się okazuje jest takie oczywiste. Prywatnie jeden z moich faworytów, pierwotnie nie należał do tych ulubionych Kay’a – „Do „Monster” dojrzewałem długo. W pierwszym podejściu miał tyle riffów, że można było z tego zbudować całą płytę. Potem go odchudzaliśmy do samego końca miksów. Dołączył do układanki w ostatnim momencie, bo walczyliśmy o niego najdłużej, aby był taki, o jaki nam chodziło. Słuchałem go tyle razy w fazie pracy, że po wyjściu albumu po prostu musiałem od niego odpocząć. Teraz mi w nim wszystko siedzi” – wyjaśnia. „Monster” to rytmiczny, skoczny z kawałek z dużą ilością przesteru gitarowego i klawiszowym motywem, podobnym do tego charakterystycznego dla soundtrack’u do filmu Mission Impossible. Całość podsycona tekstem o złej kobiecie i zakochanym w niej śmiałku, dla którego dzień okazał się nie najlepszy. Hiszpańska wstawka o tym mówiąca „…hoy no es tu día de suerte” (tłum. to nie był Twój szczęśliwy dzień) wyśpiewana jakby sylabami idealnie komponuje się z całością. „7” to z kolei cięższy odpowiednik rock and rollowego standardu „Tutti Frutti”, który w 1955 roku zaprezentował Little Richard, a charakterystyczna fraza wyśpiewywana przez niego trafiła do pozycji dziesiątej albumu „Humanoid”. Niech jednak Cię to nie zmyli, bo numer z elementami boogie woogie, kończy się w stylu wyżej wymienionej metalowej kapeli, przewodzonej do 2010 roku przez nieżyjącego już Peter’a Steel’a.  Jak to po głównym posiłku bywa – czas na deser w wykonaniu Black River, czyli bonus track „R’n’roll hell”, lekko marszowy, o zwrotce jakby w stylu tanga, wpada w ucho od pierwszego odsłuchu. Powinien na stałe zagościć w koncertowej set liście zespołu. Grany na końcu byłby takim „Enter Sandman” Metalliki (utwór kończący ich występy na żywo).

Podróż kulinarno-muzyczna, w którą Cię zabrałam dobiegła końca. Czy przypuszczałbyś, że ta płyta posiada o wiele więcej składników i przypraw niż te wymienione na początku? Bo oprócz podstawowego gatunku metal, którego najwięcej jest w członkach zespołu, możesz usłyszeć rock and rolla, bluesa, jazz czy nawet soul. „Humanoid” to bardzo złożona płyta. Na pierwszy rzut oka modelowy przykład motocyklowego hard rocka i heavy metalu w stylu Black Label Society, czy Rob Zombie, ale gdy zaczniesz kroić to ciasto, usłyszysz o wiele więcej. To świetna płyta, którą pokochają fani mocniejszych brzmień: jest ciężko, mrocznie, czasami nieco psychodelicznie. Ale oprócz tego jest bardzo melodyjnie, rytmicznie i gitarowo. Dialogi między Piotrem Wtulichem a Arturem Kempą, to prawdziwa uczta dla wielbicieli instrumentów na których grają, ale to także ten typ muzyki, który polubią fani lżejszych dźwięków. Granica między gatunkami muzycznymi została niemal całkowicie zatarta, tworząc danie, które posmakuje nawet tym najbardziej odpornym na nowe doznania słuchowe.

POSŁUCHAJ ALBUMU: http://bit.ly/RecBlackRiver