TARABAN – HOW THE EAST WAS LOST
autor recenzji: Arkadiusz Antczak
Taraban po raz pierwszy pojawił się w jednej z mnóstwa rozmów o muzyce, zaproponowany przez którąś znajomą. Z powodu mnogości takich poleceń i – niestety – pewnej dozy wrodzonej ignorancji, gdzieś w plątaninie szarych komórek została ze mną jedynie nazwa zespołu. Kolejne, tu już bardziej konkretne wspomnienie, to poranek drugiego dnia wspaniałego Red Smoke Festival 2019. Organizatorzy codziennie pomagali nam wyleczyć skutki całonocnego imprezowania, racząc muzyką z głośników przygotowanych w tym celu na polu namiotowym. W pewnym momencie dało się odczuć zaaferowanie wśród fanów około-stonerowego grania. Co oni nam tu dziś serwują za dźwięki? Nasze nowowczesne i jakże „mądre” telefony, przy pomocy przeznaczonych do tego aplikacji okazały się nieskuteczne. Dopiero głos Jędrka, głównodowodzącęgo w RSF, oznajmił nam na końcu, jaka gratka nam się trafiła – przedpremierowy odsłuch „How the East Was Lost”. Tu już nie mogłem sobie pozwolić na umysłowe ograniczenia i dokładnie zanotowałem fakt, że tym zespołem trzeba się zainteresować. Po prostu trzeba. Ile radości dostarczyło mi zorientowanie się, że niecałe dwa tygodnie po wspomnianym festiwalu, organizatorzy lądeckiego Stoner Mountain Jam Generator vol. 2 ściągają ich na swoje wydarzenie. I kolejny kontakt z Taraban udowonił, że muzycy nie tylko świetnie tworzą i nagrywają, ale przede wszystkim, grają bardzo udane, solidne koncerty. I wyraźnie daje im to wiele satysfakcji. Tu już zapowiadany długograj formacji wskoczył na moją listę z „oczekiwanymi”.
Przydałoby się jednak zacząć od początku. Grupa Taraban wywodzi się z Krakowa i do tej pory może się pochwalić dorobkiem w postaci dwóch EP-ek – kolejno w 2016 i 2017 roku – nagranych jeszcze jako czterosobowy skład. Obecnie, po oczywistych zmianach personalnych, funkcjonują już jako trio i w tej liczbie nagrali tegoroczny „How the East Was Lost”. W składzie znajdziemy Macieja Trojanowskiego na gitarze i Krisa Gondę za bębnami. Całość domyka Daniel Suder jako wokalista oraz basista i to jego udział jest wynikiem przetasowań w zespole.
Co do muzyki, którą tworzą, to ktoś powie, że chłopaki grają proto-metal, a ktoś inny znów, że psychodeliczny rock z bluesowymi naleciałościami. Można się także pokusić o porównanie ze wszesnym, hard-rockowym graniem, czy wręcz, przez rozbudowane kompozycje, prog-rockiem bliskim początku tego gatunku. Oczywiste wydają się też nawiązania do sceny stoner-rockowej, ale to w moim osobistym odczuciu, bardzo szeroko definiowany gatunek (inaczej – dziś już wszystko wrzucisz do tego worka). W jednym natomiast zgodzą się chyba wszyscy – Taraban garściami sięga po muzyczną dobroć lat ’60 i ’70. To dwie, niezwykle płodne, w kontekście powstałych zespołów i wydanych płyt, dekady. Ciężko ocenić, co konkretnie inspiruje krakowską grupę, dlatego wspomnę tylko największych – Black Sabbath, Cream, czy Led Zeppelin. Ale to to także pół wieku przetestowania pewnego podejścia do robienia muzyki i tematu, który ma ogromną szansę być po prostu wyczerpanym. Znajdą się jednak współcześni przedstawiciele takowego podejścia, odnoszący znaczące sukcesy, jak rozchytywany i bardzo ceniony szwedzki Graveyard.
Materiał do „How the Eas Was Lost” zarejstrowano w kwietniu tego roku w Monochrom Studio, gdzie za konsolą zasiedli Haldor Grunberg i Jakub Radomski. Ten pierwszy (znany chociażby z gry w black-metalowym THAW) także odpowiadał za mix i mastering, którą to pracę wykonał w swym Satanic Studio. Prócz wspomnianych wcześniej muzyków gościnie na płycie znajdziemy Kubę Jaworskiego przy instrumentach klawiszowych, wokalizy Wiktori Tabak i barytonowy saksofon Alexa Clova. Krążek zawiera czterdzieści siedem minut muzyki ujętej w siedmiu kawałkach.
Płytę otwiera spokojny, solowy gitarowy motyw i… szyderczy śmiech. I ten ostatni zabieg jest świetną zagrywką, zwłaszcza z perspektywy punktu otwierającego płytę. „Last Laugh” to jednocześnie najmocniejsza pozycja w tym wydaniu. Przez większość, z blisko jedenastu na nią zarezerwowanych minut, to przyjemna dawka energii pod sabathowym riffem, budującym napięcie między zwrotkami, a refrenem. W odpowiednim momencie przerwany spokojniejszą, bardziej refleksyjną częścią z dominującą gitarą akustyczną, która wyłania się jak zza ściany i melodią z otwarcia utworu, by przemienić się w bardziej przestrzenną, otwartą kompozycję i podkład pod gitarowe solo, które nabiera tempa i rozpędzą cały utwór. Dzieje się tu dużo i daje przyjemność ze słuchania.
Niestety, następne dwie pozycje, czyli kolejno – „Backseat Driver” i „The Plague” to delikatny spadek poziomu, ale w dalszym ciągu muzyka ciekawa i warta uwagi. Ten pierwszy rozpoczyna intro, znów przywodzące na myśl charakterystyczny styl Iommiego, by zamienić się w klasyczną, bluesową zwrotkę i iście rock‘n‘rollowy refren, jak lokomotywa prowadzący utwór do przodu. Outro znów jest tutaj nieco wydłużoną wariacją na temat wstępu do utworu. „Plaga” częstuje nas spokojnym otwarciem i oldschoolowo brzmiącym riffem, gdzieniegdzie poszastanym gitarowymi leadami. Wszystko jak najbardziej poprawnie, ale bez brzmieniowych, i przede wszystkim, kompozycyjnych fajerwerków.
„21st Century Deluge in C# Major” to balladowy, instrumentalny przerywnik, znaczący mniej-więcej połowę płyty. Wydaje się dobrze wpasowywać w klimat płyty, daje nieco odpoczynku i można wsłuchać się w przyjemne brzmienie czystej gitary Trojanowskiego.
„White Lies”, kolejna w kolejce propozycja zespołu, to bodajże najmroczniejszy z utworów, którego riffy i melodie brzmią jak stworzone intencjonalnie pod wkomponowaną gitarę solową, by w połowie zaskoczyć i przerodzić się w energiczną, bujającą kompozycję. Ta swobodnie bawi się z początkowym, mrocznym charakterem i motywem. A na końcu kompletna niespodzianka, bo wyjściem z utworu są syntezatory, które na myśl przywodzą dokonania Pink Floyd, czy the Who, którzy to uwielbiali zabawy z takim dźwiękami. Zabieg pasuje i nie jest nad wyrost, czyniąc „Białe Kłamstwa” kolejną, solidną pozycją na płycie. Jednocześnie stanowi bardzo płynne przejście do kolejnego utworu.
Jest nim „Wizard’s Hand”. Kawałek, do którego mam mieszane uczucia. Początek to bezkompromisowa jazda po retro stylu i – już w tym momencie trochę ciśnie się na usta – „oklepanym” graniu. Nie można się jednak zwieść, ponieważ w okolicach trzeciej (z ponad pięciu) minuty, kawałek przyspiesza, zaczyna robić się dziwny, z nieco psychodelicznym wymiarem i łamanym metrum. Bardzo przyjemna dawka muzyki, jeden z lepszych momentów płyty, do którego coś musiało doprowadzić. Z tej perspektywy początek utworu był właśnie taki, jaki miał być i jest bardziej zrozumiały.
Album zamyka dziewięciominutowy „Liberty – Fraternity – Eternity”. Tym razem z bardziej basowym intro, w ogólnym odbiorze jest prostą balladą z dużą przestrzenią dla gitarowych leadów i solówek. Przy jedynie wspomnianym wyżej środkowym, instrumentalnym przerywniku „21st Century…”, zdecydowanie jest jeszcze miejsce na coś spokojniejszego w kontekście albumu. W ostatnim z utworów na płycie od połowy zaczyna wychodzić przyjemne w odsłuchu psychodeliczne outro. Sekcja rytmiczna bardzo przypomina tu pracę tej z Pink Floyd, a przestrzenna gitara i wyłaniające się z tła dźwiękowe modulacje i saksofon dopełniają efektu. Kolejna rozbudowana i ciekawa pozycja.
Brzmieniowo i realizacyjnie płyta bez zarzutu. Słychać jednak zdecydowane nastawienie na żywe, organiczne i analogowe brzmienie. Odsłuchując, oczami wyobraźni widać klubową scenę, rozstawione wzmacniacze, publikę w transie i opary dymu. Album z zamierzenia wydaje się być jakby wizytówką zespołu reklamującą przede wszystkim granie klimatycznych koncertów.
Jakość nagrania jest na wysokim, bardzo zadowalającym poziomie – nic nie wystaje i nie drażni. Wokal wspaniale współgra z instrumentami i całość wybrzmiewa bardzo spójnie. Instrumenty nie są potraktowane większymi dawkami przesterów i fuzzów. Z jednej strony, jako fana takich brzmień, trochę tego brakuje. Z drugiej widać, że jest to celowy zabieg, a całość brzmi na tyle sensownie, że tego braku nie biorę specjalnie do serca. Zwłaszcza, gdy ten drugi z opisanych efektów często bywa tylko brzmieniowym maskowaniem technicznych braków u muzyków, a tutaj panowie wydają się takich nie posiadać. Ale fakt, że jedyna rzecz, do której można się przyczepić wchodzi w kategorie gustu, jest najlepszym podsumowaniem jakości nagrania.
„How the Eas Was Lost” nie jest albumem wybitnym, odkrywczym i nawet nie próbuje w żaden sposób zmienić historii muzyki. Za to wyciąga z muzycznej przeszłości to, co najlepsze i bawi się tym bardzo swobodnie, przede wszystkim w postaci naprawdę przyjemnych i ciekawych aranży. Album Taraban jest dziełem kompletnym, przemyślanym i przystępnym w odbiorze. Fani gatunku docenią psychodeliczno-progresywny wymiar, a przeciętny odbiorca muzyki powinien dostrzec w nim zwyczajnie fajne, energiczne granie. Co prawda nie do radia, ze względu na długość kompozycji, ale spokojnie nadaje się do zabrania znajomych, nawet takich „nie w klimacie”, na koncert i czerpania z tego wspólnej przyjemności. Z tym ostatnim także wiąże się fakt, że największą zaletą zespołu jest granie na żywo, a płyta wydaje się właśnie starać to oddać i być przepustką dla chęci zobaczenia krakowskiego trio na scenie. Wydanie to być może nie zapewni muzykom rozgłosu i wielkiej kariery w kontekście całego kraju, za to powinien zapewnić solidną pozycję w środowisku i przez jakiś dłuższy czas pomóc zapełnić sale koncertowe. I zmusić do oczekiwania na kolejne płyty.
Tu chciałbym też odpowiedzieć na zadane, być może w domyśle, gdzieś wyżej w tym tekście, pytanie – czy taka muzyka jest jeszcze potrzebna? Tak. Mimo 50 letniego stażu wśród rockowo-metalowych gatunków i podgatunków widzę, chociażby po sobie, zapotrzebowanie na takie właśnie dźwięki. Taraban wypełnia pewną sceniczną i wizerunkową lukę w naszym kraju. Pozwala odczuć, choć w jakimś ograniczonym stopniu, klimat dawnych lat, gdy wszystko się jeszcze rodziło i nie było wiadomo, w którą stronę to pójdzie. Dzięki nim mamy pewną możliwość sięgnięcia w przeszłość i poddaniu się temu transowi psychodelicznego grania w starym stylu. I to na bardzo wysokim poziomie. Ja znów bardzo chętnie wybiorę się na koncert. A Ty?
POSŁUCHAJ ALBUMU: http://bit.ly/RecTaraban