Recenzja została nagrodzona w 8. edycji Świdnickich Recenzji Muzycznych – konkursu, które daje lokalnym fanom muzyki wpływ na repertuar koncertowy Świdnickiego Ośrodka Kultury. Pełne zestawienie najlepszych płyt i nadchodzące koncerty na stronie: https://sok.com.pl/recenzje/

autor: Krzysztof Pietrzak

Ketha – Wendigo

Oczywiście, że nieoczywiste

Gdy zapytałem znajomego o Kethę, ten podniósł brwi i orzekł: „Znam, znam, to taka nieoczywista łupanina”. Tutaj trafił mój ziomek w sedno tarczy. Nieoczywistość. To słowo chyba w pełni charakteryzuje ten zespół.

Ketha pozostaje w muzycznej niszy mimo, że istnieje już od 2008 r. Każda płyta polskiej grupy to coś nowego, eksploracja nowych gatunków i dźwiękowych rejonów. Wyraźne inspiracje legendarnym Kobongiem Ketha przeplatała już stylistyką death metalową, stricte instrumentalną oraz… jazzową.

W 2018 r. postawiono już na nich krzyżyk, bo po wydaniu świetnego minialbumu „Magnaminus” zakończyli działalność z powodu… braku odbiorców. Jak wyjaśniał lider formacji, dla metalu byli zbyt alternatywni, a dla alternatywy – zbyt metalowi.

Nastała nam jesień 2022 r., a tu, proszę państwa, co za psikus: Ketha powstała z martwych. I to w jakim stylu! „Wendigo” – czwarta płyta grupy – zawiera tylko siedem utworów, ale dających razem 45 minut szalonej podróży w zakrzywiony muzyczny świat Kethy.

Płyta zaczyna się od „Stoneclad”, masy dźwięków wydobywających się z jakiejś ponurej tuby kąśliwych riffów. Umęczony wokal MrTripa, pulsujące rytmy, chór męczenników; zadziwiające jak to doskonale schodzi się ze sobą gdzieś w centrum tego dźwiękowego szaleństwa.

„Kanati” – tutaj robi się już głośno i mocno. Świeże instrumentarium, w tle spazmatyczne chóralne jęki i wokal pod melodyjną gitarę. Chłopaki dokładają do pieca i to konkretnie. Ciągłe zmiany rytmów – niepokojąca muza kojarząca się z tanim horrorem i pogonią szaleńca z siekierą za gromadą rozwrzeszczanych nastolatek (zabijcie, nie wiem skąd mam takie skojarzenie). Pod koniec robi się już strasznie, zwolnienie i oczekiwanie na coś potężnego, mającego na nas spaść w finale. Czekamy, patrzymy w górę, a to „potężne” nie nadchodzi, bo to przecież nieoczywisty zespół, ta nasza Ketha.

„Seventhunders” – mój ulubiony – dysonansowe pulsacyjne riffy i sekcja rytmiczna współbrzmią tu doskonale i nieoczywiście z wokalizami w tle. Jest zwolnienie i zyskujemy trochę tchu, przestrzeni wzbogaconej przez rozedrgane dźwięki klawiszy, by zaraz płynnie przejść do „Coyotes”. Teraz Ketha wrzuca nas na pokręcony, hałaśliwy rollercoaster serwując chłodny wokal i prowadzącą z nim szalony dialog sekcję rytmiczną. Znalazło się też miejsce na świetnie brzmiące gitarowe solo. Końcówka utworu to mieszanka gęstej kakofonii, z której wyłania się potężny motyw przewodni (nieoczywisty, wiadomo).

„Waterbabies” to dosyć jednostajny kawałek, sample elektroniczne z pulsującymi plemiennymi bębnami w tle i błąkającymi się jękami. Pokręcony utwór, mimo że dla mnie o parę minut za długi, ale tutaj znów jest zamierzona prawidłowość w tym chaosie. Utwór dłuży się, ale warto czekać, bo następuje zwolnienie tempa i pojawiają się krystaliczne dźwięki… dzwoneczków (a myślałem, że nic mnie u Kethy nie zaskoczy). Spazmatyczne wrzaski w końcówce nie nastrajają optymistycznie przed „Maneto”, a tam kolejne zaskoczenie. Fortepianowy motyw jak u jakiegoś post-industrialnego klona Grzegorza Ciechowskiego. Wokalista nadal opowiada swoją przerażającą historię, a tu naraz wjeżdżają pokręcone, przesterowane dźwięki, które wykonują w mojej głowie niemalże pętlę śmierci. Uff, zwolnili, ale tylko po to, by zaraz dokopać mocarnymi bębnami.
Płytę kończy kompozycja „Wetsthebed” – 9 minut melancholijnego tripu w przestrzeniach wypełnionych atmosferą kosmicznego zagrożenia rodem z Lovecrafta. Gitarowe przestery błąkają się wśród rytmicznego basu. Otchłań transowych pogłosów, przedziwnych sampli i wokaliz stanowią zwieńczenie tej oryginalnej muzycznej uczty.

Pomimo mnogości dysonansów i eksperymentalnych arytmii, jest w „Wendigo” wyraźna melodia i przestrzeń. Prostolinijne z pozoru motywy mają na początku jakiś mały „haczyk”, który w trakcie utworu narasta do wielkiego „HAKA”, przytłaczającego w końcu całość. Wokalista konsekwentnie opowiada zbolałą recytacją mroczne historie wytworzone przez gitary i bębny.

Czemu warto słuchać Kethy? To oczywiste. Bo jest nieoczywista. Grupa podąża swoją drogą, w pocie czoła zbacza z muzycznych szlaków, nie interesują jej koleiny wyryte już przez innych muzycznych śmiałków. Odważnie wkracza w progresywne chaszcze, wilcze doły alternatywy i jakby cieszy się swoim zagubieniem. Czy jest to tak naprawdę zagubienie? Niech odpowiedzą ci, którzy w dobie Google Maps i wszechobecnej cyfrowej lokalizacji potrafią (i chcą) zgubić się w nieznanym terenie. Fantastyczne uczucie, polecam.

Jedyne, co mogę grupie zarzucić to dość monotonny wokal, trochę nużący w kolejnych utworach oraz nadmierna przewlekłość niektórych kompozycji.

Szkoda, że Ketha na razie kisi się trochę we własnym sosie, jej miejsce jest na światowych scenach u boku takich tuzów jak Dillinger Escape Plan czy Meshuggah. Mając nadzieję, że nasza ekipa wypłynie kiedyś na szerokie wody prog-metalu apeluję: Ketho, jak najczęściej kończ działalność, by powracać takimi albumami jak „Wendigo”.